10 lipca 2012

Czy ktoś tu chce żyć wiecznie? - Queen we Wrocławiu



Tytułem wstępu, kto mnie zna ten wie, na punkcie Queen mam nie bzika ale pozytywnego pierdolca.
Jechałem do Wrocławia pełen obaw, podejrzewam, że nie ja jeden.  Odkąd  tylko pojawiła się informacja o projekcie współpracy szanownych pozostałości po Królowej, czyli Briana i Rogera z niejaka gwiazdką hiperodkrywczej jeśli chodzi o nowe talenty edycji popularnego i u nas niegdyś „Idola” (kto wymieni zwycięzców którzy coś osiągnęli ręka w górę) zaskoczenie mieszało się z oczywistym niesmakiem. Gwałt na legendzie i tyle, wiele o tym pomyśle już zostało napisane.
Z drugiej strony jedyna w życiu okazja przeżycia chociaż namiastki (muzycznej)  klimatu Wembley tudzież Earls Court zwyciężyła i w ten sposób w sobotni wieczór zameldowałem sią na Stadionie Śląska.
I….i warto było. Zgodnie z zaleceniami pana Adama Lamberta potraktowałem jako wokalny dodatek do muzycznej całości i dzięki temu już na chłodno mogę stanowczo stwierdzić, że byliśmy świadkami naprawdę bardzo dobrego przedstawienia…szczególnie gdy za mikrofonem stawał Roger Taylor bądź Brian May ( Wy naprawdę umiecie śpiewać, po co wam „przylepa”)Muzycznie ogień i profeska, nie używając jednak słowa rutyna, panowie mimo wieku nie zapomnieli jak się porywa publikę. „Idol” moim zdaniem niestety nie podołał. I nie chodzi mi o to, że to nie był Freddie, on był nie do podrobienia i to jest fakt absolutny. Braku umiejętności wokalnych Adamowi też nie można zarzucić. Jednak maniera z jaką wykonuje większość utworów jest denerwująca. Celebrowanie każdej nutki, przesadna teatralność w gestach (niekoniecznie idąca w parze z interpretacją piosenek) stawia go bardziej w obsadzie musicalu, bądź koncercie pop niż na rockowej scenie. Może i piosenki Queen przełamywały bariery stylistyczne, ale zawsze na żywo był to rockandrollowy dynamit, nawet jak grano numery z ich najbardziej tanecznej płyty, Hot Space.
O tym jak szczegółowo koncert wyglądał można przeczytać w niezliczonych relacjach, ja ze swojej strony dodam, że stanie pośród klaszczących w rytm Radio Gaga trzydziestu tysięcy luda robi wrażenie piorunujące (nawet jak jest wokalnie skaleczone…a było:/)  a odśpiewanie wspólne  Love of my life, gdy z ekranu dyryguje Freddie cały czas powoduje ciary…cóż poradzę, że urodziłem się za późno – musi mi wystarczyć choć namiastka, ale jednak spełniłem jedno z  fotomarzeń, czego efekt poniżej, zapraszam.


 
 
 
 
 
 
 


  
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz