Tytułem wstępu, kto mnie zna ten wie, na punkcie Queen mam
nie bzika ale pozytywnego pierdolca.
Jechałem do Wrocławia pełen obaw, podejrzewam, że nie ja
jeden. Odkąd tylko pojawiła się informacja o projekcie współpracy
szanownych pozostałości po Królowej, czyli Briana i Rogera z niejaka gwiazdką
hiperodkrywczej jeśli chodzi o nowe talenty edycji popularnego i u nas niegdyś „Idola”
(kto wymieni zwycięzców którzy coś osiągnęli ręka w górę) zaskoczenie mieszało
się z oczywistym niesmakiem. Gwałt na legendzie i tyle, wiele o tym pomyśle już
zostało napisane.
Z drugiej strony jedyna w życiu okazja przeżycia chociaż namiastki
(muzycznej) klimatu Wembley tudzież
Earls Court zwyciężyła i w ten sposób w sobotni wieczór zameldowałem sią na
Stadionie Śląska.
I….i warto było. Zgodnie z
zaleceniami pana Adama Lamberta potraktowałem jako wokalny dodatek do muzycznej
całości i dzięki temu już na chłodno mogę stanowczo stwierdzić, że byliśmy
świadkami naprawdę bardzo dobrego przedstawienia…szczególnie gdy za mikrofonem
stawał Roger Taylor bądź Brian May ( Wy naprawdę umiecie śpiewać, po co wam „przylepa”)Muzycznie
ogień i profeska, nie używając jednak słowa rutyna, panowie mimo wieku nie
zapomnieli jak się porywa publikę. „Idol” moim zdaniem niestety nie podołał. I
nie chodzi mi o to, że to nie był Freddie, on był nie do podrobienia i to jest
fakt absolutny. Braku umiejętności wokalnych Adamowi też nie można zarzucić.
Jednak maniera z jaką wykonuje większość utworów jest denerwująca. Celebrowanie
każdej nutki, przesadna teatralność w gestach (niekoniecznie idąca w parze z
interpretacją piosenek) stawia go bardziej w obsadzie musicalu, bądź koncercie pop
niż na rockowej scenie. Może i piosenki Queen przełamywały bariery
stylistyczne, ale zawsze na żywo był to rockandrollowy dynamit, nawet jak grano
numery z ich najbardziej tanecznej płyty, Hot Space.
O tym jak szczegółowo koncert
wyglądał można przeczytać w niezliczonych relacjach, ja ze swojej strony dodam,
że stanie pośród klaszczących w rytm Radio
Gaga trzydziestu tysięcy luda robi wrażenie piorunujące (nawet jak jest
wokalnie skaleczone…a było:/) a odśpiewanie
wspólne Love of my life, gdy z ekranu dyryguje Freddie cały czas powoduje
ciary…cóż poradzę, że urodziłem się za późno – musi mi wystarczyć choć
namiastka, ale jednak spełniłem jedno z fotomarzeń,
czego efekt poniżej, zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz