Stoję ci ja w pustej fosie w piątkowy wieczór i już obmyślam sobie czego to nie dokonam przy tak wolnej przestrzeni. Wiadomo, swoboda poruszania ma niebagatelny wpływ na arcyciekawe kadry, które spod mojej ręki zaraz wypłyną na powierzchnię ekranu aparatu.
Światła gasną i chłopaki z Lao Che dziarskim krokiem wychodzą na scenę i zaraz, coś tu nie gra, kochane lampki nie zapalają się…o żesz w mordę, to sobie poszalałem:P
Tak to mniej więcej wyglądało podczas warszawskiej odsłony Lao-Czesław Tour 2011. Chociaż trzeba zwrócić honor, światła zapalały się, mocno z tyłu i najlepiej w typie strobo, generalnie na początku ciemność przywoływała na myśl koniec odcinka pokarmowego rdzennych mieszkańców gorącego, południowego kontynentu.
Dobra, bez marudzenia – zapraszam na teatr cieni.
P.S. Muzycznie Lao jak zwykle klasa sama w sobie, dają z siebie wszystko, jednak pełna sampli ostatnia płyta głównie obok „Gospel” „wałkowana” na ostatnich koncertach powoduje, że chyba to było jedno z ostatnich moich spotkań ze Spiętym i kompaniją. „Prąd stały…” to albym wg mnie dobry, ale na żywo jakoś niekoniecznie. Mimo gorących nawoływań z sali aby poleciało coś z „Powstania” grupa nie dała się namówić…wielka szkoda i jak dla mnie niedosyt.
P.S. 2 Panie Czesławie, Pan wybaczy, ale nie dałem rady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz