To był ten dzień. Niedziela, koniec studenckiego ochlejstwa i na deserek dwie z trzech kapel (Slayer niestety albo i stety zagrał w piątek a tak...cóż to byłby za dzień) na które czekałem tyle miesięcy. O fenomenalnym walcu francuskim będzie w innym poście, ten zarezerwowany jest dla panów z Atlanty. Po ubiegłorocznym Sonisphere wiedziałem, że ich kolejnej wizyty będę wyglądał jak małpa banana i na całe szczęście długo nie trzeba było czekać. Genialny pod względem klimatu koncert dosłownie wgniótł mnie w ziemię ( a myślałem, że po Gojirze nic mnie nie zaskoczy) i koniec. Większość utworów z setlisty to rzecz jasna HUNTER jako, że chłopaki promują go ile wlezie...i dobrze bo to zacny kawał ścierwa jak mówi mój kumpel. Owszem, wokalnie kiepściuchno, to przyznaję, Troy na żywca gardłowo nie daje niestety rady. Jednak poza tym, miodzio, ekstaza dźwięków. Publika zaliczyła kolejny na tym festiwalu obłędny odjazd a panowie ochroniarze jak mróweczki uwijali się przy barierkach stawiając dzielnie czoła napływającej ze wszech stron tłuszczy. Przyznaję bez bicia, na ten koncert czekałem długo, czekam teraz na wersję może klubową z pełnym długim setem, ale jestem zadowolony...czemu również dałem upust w męczeniu migawki...warto było:P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz