Stało się! Legendarni MISFITS dotarli do Warszawy i zawładnęli klubem Proxima. Od dawien dawna nie widziałem tam takiego oblężenia przedstawicieli naszej populacji. Mali, duży, z irokezem tudzież łysi, trzeźwi, pijani, kolorowi i szarzy, do wyboru do koloru. Stłoczona ciżba czekała na jeden konkretnym moment: by na scenie pojawił się Jerry Only (jak samo nazwisko wskazuje, jedyny z oryginalnego składu;)) wraz Dezem Cadeną oraz Ericiem „Goat” Arcem, czyli horror punk w najczystszej i najbrzydszej postaci. Wyszli niedługo po 22ej i bez wdawania się w zbytnie gadki z będącą na granicy amoku publiką zaczęli ostrą rock’n’rollową jazdę.
Pod sceną zapanowało szaleńcze pogo, a ochrona tego dnia miała wyjątkowo dużo roboty, jako, że co chwila kolejny skoczko-pływak lądował w fosie. I wszystko by było na całkiem przyzwoitym (bez szału niestety…taki malkontent ze mnie:P) poziomie gdyby nie nagłośnienie, kompletnie bez mocy i selektywności, ale czemu się dziwić, jeśli zespół, spóźniony, poświęcił na próbę dźwięku całe 20 min. Szkoda, może następnym razem…
Zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz